Historia, która wydarzyła się w mijającym sierpniu 2019 wymaga kilku zastrzeżeń, na początku wpisu.
Jest to historia bardzo gruba, ale w pełni prawdziwa, spisana na trzeźwo. W dniu, kiedy się wydarzyła nie znajdowałem się pod wpływem żadnych środków odurzających.
Tyle tytułem wstępu.
Tego dnia miałem nie jechać. Miałem pojechać dzień później, na pstrągi. Letnie pstrągi to stan uzależnienia. Jeżdżę, bo nie potrafię nie jeździć. A potem psioczę na wszystko. Na aurę, na skwar, na bierność ryb. Na ledwo płynącą wodę. Ale jeżdżę. Taki stan umysłu. To te pstrągi. Na sandacze wybieram się od dwóch lat. Na sumy motywowali mnie Koledzy i starczyło na dwa wyjazdy w dwa lata. TE PSTRĄGI...
Rano sprawunki, bez pośpiechu. Pakowanie na nadchodzący wyjazd. Przezbrajanie przynęt. Sprawdzanie przyponów i dozbrojek w gumach. Pakowanie kramu i powoli myślę, by pojechać na zakupy spożywcze. Wracam z zakupów, myślę o lanczu i nagle, nagle coś tak jakoś . Siadam do komputera, patrzę pogodę w strefie pstrągów. Podobno temp spadła o niemal 20 stopni ( z 38 na 21 w ciągu dnia). Całą noc padał deszcz, prawie 25 litrów. A jest sierpień. Jadę. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Niespakowany, kilkaset kilometrów do zrobienia. Ale jakoś w ogóle nienerwowo. Bez pośpiechu. Jadąc po sprzęt potwierdzam pogodę ze znajomym na miejscu. Pakowanie gratów. To jeszcze sobie kanapkę zrobię i zjem. Zmywarkę wstawię... No jadę.
Po drodze analiza gdzie pojechać, gdzie pójść i jak. Plan się rodzi. Mark Knopfler gra, a ja coraz bliżej. Gdy dojeżdżam do rozstaju dróg, nagle skręt. I wręcz na głos myślę "nawet nie próbuj tego argumentować". Nie było czego. Jadę tam, gdzie nie byłem ze dwa lata. Bo nigdy tam niczego konkretnego nie złapałem. Nigdy mi nic nie wyszło, nie odprowadziło przynęty.
Także jadę i przyjechałem. Zbrojenie, strój. Ruszam w krzaki. Upiornie kolczasta okolica. Widzę, że rzeka srogo zmącona po tym nocnym deszczu. Po kilkunastu minutach docieram na początek sektora. Jest jakieś 200 metrów do przełowienia. Potem pojadę tam, gdzie planowałem oryginalnie.
Woda zmącona, więc wybieram muszkę z ciemniejszym akcentem. Odcinek bowiem płynie między drzewami. Plamy cienia przeplatają się z paskami nasłonecznionymi, a jak już wielokrotnie pisałem. Moim zdaniem, żeby pstrąg muchę zjadł, to wpierw ją musi jakoś zobaczyć...
Nie płynie za dużo wody, tyle, że jest przezroczystość na 30/40 cm.
Powoli zaczynam obławiać metr po metrze. Pierwsze brania letnich rybek. Takich po 20 / 25 cm.
Któryś w końcu trafia w haczyk . Więc już coś złapałem. Przemierzam ten wytypowany sektor, łowiąc sumiennie, ale też bez zegarmistrzostwa. Potem zobaczę, że trwało to 45 minut.
Docieram na koniec tego intuicyjnego wejścia antenowego. Potencjalnie najlepsze miejsce przede mną. Rzeka po krótkim szypocie dobija nurtem do brzegu. Nad tym kilka wierzb i podmycie tam na dole. Ogólnie spokojny dołek w tym miejscu. Cały nurt, acz niewielki, pod drugim brzegiem. W drugim czy trzecim z końca szypotów łowię letniego "dyżurasa", pewnie 30 miał.
I tak rzucam któryś raz z rzędu pod przeciwległą burtę, myślami już coraz bardziej przechodząc napływ tego szypotu by wrócić do auta. Łowiłem bowiem idąc wzdłuż drugiego brzegu...
Muchy oczywiście nie zmieniam ani razu, bo przecież założyłem tą z czarnym akcentem - jedno piórko grizzly na grzbiecie ma.
Kolejne podanie przynęty pod brzeg, muszka leci idealnie muskając na końcu lotu niewielką ciemniejszą, bo olchową, gałąź wisząca tuż nad samą wodą. Mucha wpada. I delikatne jakby zebranie, branie. Zacięcie. I jest KONIEC.
Zawrót zwierzęcia po zacięciu składa mi kolana do jakże niebiezpiecznego kąta, bo to jeszcze trzeba spróbować wyholować. Rozmiar jest niepasujący. Nie ma takich pstrągów. Nigdy takiego nie widziałem. Kolana odzyskane, powoli schodzę w dół, grzecznie holując rybę. Jest w tym całkiem rozległym spokojnym przegłębieniu i współpracuje. Kilka pompek, kilka młynków. Umysł już jest wyłączony, wszystko się dzieje odruchowo. Holuję rybę, która wiem, że jest życiówką, mając na koncie dobrych kilkanaście pstrągów w graniach życiówki i ryb 5 cm od niej mniejszych ... Surrelizm tej sytuacji dotrze do mnie za dobre kilkadziesiąt minut...
Za drugim razem jest w podbieraku. A ja nie wierzę.
Zaczynam się śmiać i cieszyć taszcząc rybę do brzegu. Udaję się pokonać dystans kilku metrów, cały czas śmiejąc się na głos. Lokalizuję jakiś płaski kawałek między drzewami. Pomiar. Pomiar. Pomiar i jeszcze raz.
Sytuacja mnie kompletnie przerasta. Ryba przebija życiówkę o... 5 cm.
Nie miałem warunków by ją "rozprasować" i mierzyć co do milimetra. To nie z takimi zwierzętami, nie w krzakach i nie latem.
Statyw, dwa zdjęcia. I do wody. Dostatecznie długa reanimacja i powoli odpływa w kierunku przegłębienia.
Złapana przeze mnie ryba nazywa się Baldwina, zmierzyłem ją na 78 cm.
Historia ze złapaniem takiej ryby, w takich okolicznościach w taki sposób, w sierpniu, w moim subiektywnym wędkarskim uniwersum, jest porównywalna tylko z mistrzostwem Babci Baldwiny.
Reasumując.
Także siedząc przy komputerze poczułem COŚ. Zajęło mi jeszcze godzinę się spakować i wyjechać. Potem pojechałem gdzieś, gdzie nie jeżdżę.... by 45 minut później podebrać i wypuścić pstrąga, którego nawet nie byłem w stanie sobie zamarzyć.
Wiele razy w trakcie wędkowania pojawia się pytanie, a jakby to było trafić "idealnie". Ja tak właśnie trafiłem, muszką z ciemniejszym akcentem w czubek listków olchy, której gałąź dotykała wody. Ale niewątpliwie pomogła mi w tym Baldwina, która w jakiś niewyjaśniony sposób ... no chyba zaprosiła mnie, byśmy się spotkali ?
Czy często się zdarzają takie sytuacje ? Niestety, nieczęsto. Przynajmniej mi, rzadko. W tym roku kojarzę dwie. W zeszłym jedną. Zawsze kończą się złowieniem czegoś spektakularnego. I zawsze to uczucie PRZED złowieniem. Gdy w zeszłym roku w kwietniu na powodziowej wodzie złapałem 70tkę pod nogami, to idąc kilkaset metrów tylko w to jedno miejsce, gdzie mnie "wołała"? Pomyślałem, jak TAM coś zaraz złowię, to to nie będzie normalne. W trzecim rzucie 70tka dotknęła czubkiem pyska wyłaniającej się z wody muchy. Podbierak i JEST, tzn. była
W tym roku w styczniu, po złowieniu w kompletnie nietypowy sposób grubej, niewytartej samicy 68 popędziłem do samochodu i pojechałem kilka kilometrów dalej....BO TAK. Szedłem przez pole, mając przed sobą niecałą godzinę czasu do, jak zwykle szybkiego, styczniowego zmierzchu i w głowie towarzyszyła mi absurdalna myśl "tak się nie robi". Jednak to zrobiłem. Tak się nie robi, bo czułem, że idę jak po swoje . Wszedłem w miejsce. W pół godziny złapałem 63, 61 i 68. A potem nastał zmierzch.
Ale żadna z tych akcji, nie wbiła mnie jednak tak, jak ta z Baldwiną. W tamtych akcjach byłem już na rewirach. Często kilka dni. W danych warunkach, na danej wodzie. Czułem to coraz lepiej i , byłem w "rytmie meczowym". Teraz "odebrałem telefon" kilkaset kilometrów od rzeki. Niespiesznie pojechałem i ... jest
Chętnie poznam Wasze doświadczenia tego typu , zapraszam do wpisów poniżej. Wędkarski nos ? Podświadomość ? Podprogowo przyjęte do głowy, a potem powtarzalne realizowanie skutecznych schematów ?
A muzyczne nawiązanie, mogło być tylko jedno. Utwór dający imię wędce,zbudowanej przez Mistrza @Yglo, która pomogła spotkać babcie Baldwine.
Testament - Sins of Omission.
\m/
- Friko, tpe, mario i 36 innych osób lubią to
Tak miałem ostatnio, kręcąc się w domu i nie mogłem znależć miejsca.
Głos do głowy przyszedł nagle, jedż dziś, teraz nad rzekę. Będzie dobrze.
Tak zrobiłem i tak się stało.
Po prostu pchało mnie w tym momencie nad rzekę w jedno niełowne miejsce ale pojechałem, dotarłem i zająłem pozycję.
Chwilę póżniej zaczęło się ściemniać.
Trzeci rzut, delikatne trącenie przynęty, mocny hol dużej ryby.
Okazał się życiowym sandaczem 95cm.
Myślałem że nic lepszego mnie nie spotka.
Po dojściu do siebie po tym co się stało, kilka rzutów póżniej branie podobne.
Po zacięciu i holu czułem że jest coś większego.
W świetle latarki podciągnąłem rybę ku powierzchni.
Sandacz.
Ale dużo większy niż poprzedni.
Niestety zaczepił woblerem o kamienie i się wypiął.
Innym razem pojechałem bo wiedziałem że coś się wydarzy.
Jak dotarłem nad wodę nie było żadnych oznak żerowania ryb drapieżnych.
Tylko drobnica czasami się pluskała.
Spokojnie jednak zacząłem obławiać miejsce.
Zaczęło się ściemniać.
Po którymś tam rzucie poczułem przytrzymanie przynęty, jak by zaczep.
Zacięcie z automatu i po kilku susach i akrobatyce stosowanej na stromych, kamiennych opaskach, chwytem z dolną szczękę wyjechał tegoroczny mój rekord suma.